Nie daleko Chęcin mieszkało pewne małżeństwo. Bardzo chcieli, a nie mieli dzieci. W końcu matka urodziła syna. Radość wielka w rodzinie powstała. Rodzice marzyli by syn wyrósł na kogoś ważnego, na dobrym stanowisku, a potem rodzinie pomoże. Może będzie lekarzem, a może inżynierem albo jakimś prawnikiem. Marzeniom nie było końca. Syn dobrze się rozwijał, w szkole został jednym z najlepszych uczniów. Rodzice chcieli jak najlepiej dla syna jedynaka. Gotowi usuwać przed nim każdą przeszkodę. Gdy szkołę ukończył wyjechał do Warszawy na studia. Rodzice zostali na gospodarce i każdy grosz posyłali synowi na wsparcie. Ale syn na studiach początkowo dobrze się uczył co szybko mu się znudziło. Zamiast nauką zajął się hazardem i pijaństwem. Do domu wysyłał listy opisując swe osiągnięcia. Dostał się na studia w Moskwie. Z Moskwy wrócił jako inżynier specjalista, czego, tego nikt nie wiedział. Przypomniał sobie o starych rodzicach, postanowił ich odwiedzić. Przyjechał na wieś dumny jak paw, sztywny jakby kołek połknął. Nie zrobiło na nim wrażenia że rodzice żyją w coraz większej nędzy, że sąsiedzi pomagają rodzicom by mogli jakoś przeżyć. Rodzice za to zaniepokoili się tym że syn mało mówi po polsku, więcej po rosyjsku, że traktuje ich jako ciekawostkę wiejską. Daje się poznać że o pracy w gospodarce nie ma pojęcia, albo tylko tak udaje? Któregoś dnia przyszło zawiadomienie że musi natychmiast wracać. Rodzicom powiedział że musi w gdzieś załatwić ważne sprawy urzędowe, a w rzeczywistości jego znajomi wołali go do kasyna. Wyjechał z bagażem wiejskiego jedzenia, nawet z rodzicami się nie pożegnał i nie dał żadnej nadziei że jeszcze kiedyś się zobaczą. Wyjechał do Warszawy nie mając zamiaru wracać. W Warszawie zastał witających go znajomych. Od razu zajął się grami. Mijały lata, z domu zaczęły przychodzić złe wieści. Oboje rodziców w nędzy, tęsknocie, zaczęli chorować. Ale syn rodziców miał już całkiem za nic. Na listy nie odpisywał. W grach zaczęły się niepowodzenia. Przegrał mieszkanie, niemal całe oszczędności, nawet tytuł inżyniera. Znajomi przestali go poznawać, coraz częściej nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Zastał sam, bez żadnego wsparcia. Nocował na ulicy, próbował żebrać. Przypomniał sobie o schorowanych rodzicach. Wybrał się do domu. Gdy dotarł do Chęcin, myślał porozmawiać z tymi kto go znał. Większość go nie poznała. Idąc przez górny rynek usłyszał kościelny dzwon. Było już kawałek po południu zdziwił się że o tej porze dzwony biją. Poszedł ku kościołowi i zapytał furmana idącego do kościoła. Czemu o tej porze dzwony biją. Odpowiedział mu opowiadaniem. Że nie daleko stąd była rodzina która w synu pokładała wielkie nadzieje. Mieli wielkie plany na życie, wierzyli że syn zarobi dużo pieniędzy i w gospodarstwie pomoże, ale syn okazał się marnotrawnym. Pieniądze swoje i od rodziców na zbytki przeznaczał. Gdy on grał w karty umarł jego ojciec. Umarł pracując sam w polu. Znaleziono go przy pługu. A matka łzami się zalewała aż jej serce pękło i to dla niej dzwon bije, przed ostatnią drogę na ziemi. Poszedł na cmentarz odwiedził grób rodziców, klęknął przy mogile i długo płakał. Poszedł do rodzinnego domu a tam ruiny zastał, porośnięte pokrzywami. Nie mając już nikogo i niczego zaczął żebrać wyniósł się stąd i umarł w wielkiej nędzy.

 

Poeta Jan Jaśkowski napisał podobne, może to samo zdarzenie, wierszem

Wieczorem, w niedzielę, przy wiejskim kościele
Dziad stoi i bije we dzwony;
Młodzieniec nieznany, I pyłem odziany,
Przystanął i słucha zdziwiony,

I pyta nieśmiele: ”mój dziadku! w tém siele
Któż ziemskie opuścił mieszkanie”?
– „Smutne to są sprawy, Jeżeliś ciekawy,
Posłuchaj, opowiem mój panie.

Przed kilku latami żył we wsi téj z nami
Kmieć z kmiecia, zamożny, poczciwy –
Ni soli, nie chleba niebyło tam trzeba,
Był czczony, kochany, szczęśliwy.

A było ich troje: on z żoną we dwoje,
A synek jedynak był trzeci;
Wesoły, rumiany, przystojnie odziany,
Zwyczajnie, jak bywa syn kmieci.

Raz ojciec z wieczora Powraca ze dwora,
I wzdycha, i mówi do żony:
„Mój Boże, mój Boże! Jak téż to przy dworze
Stan kmiotka maluczki, wzgardzony

Prostaczek w tym tłumie, gdzie każdy coś umie,
Nie znaczy ni pracą ni wiekiem;
I nam Bóg dał dziecię czemużby téż przecie
I ono nie było człowiekiem?

Przedajmy dwa woły, niech idzie do szkoły,
A kto wie i co się z nim stanie?
Może się, przy dworze umieści,
A może i księdzem zostanie”.

Jak rzekli, zrobili, lecz grubo zbłądzili
Bo szczęście i w kmiecym jest stanie.
Dobra jest nauka, ale kto jéj szuka
Nie z pychy, wszak prawda mój panie?

Co rok więc na szkoły z ojcowskiéj stodoły
Szło zboże, z obory dobytek.
Syn wzrastał w rozumie, lecz zato i w dumie
Na smutny rodzicom pożytek;

I przeszło lat wiele, a nikt go w tém siele
Nie widział w zagrodzie rodzica,
A z cicha mówiono, że w mieście tam pono
Waszmości udaje szlachcica.

Że w głowie ma państwo, nie święte kapłaństwo,
Że ojca wstydzi się w sukmanie;
A Bóg się tym brzydzi, kto ojca się wstydzi –
Nie prawda? Cóż wam to mój panie?

Tymczasem oknami (jak mówią) i drzwiami
Bieda się do niskiej pcha strzechy;
Ucieka dostatek, przybywa zaś latek,
A znikąd pomocy, pociechy.

Starcowi i niwa w młodości życzliwa
Kąkole wydaje i głogi,
Więc nieraz w potrzebie na syna i siebie
Zapłakał ów człowiek ubogi.

Aż pracą znużony i bólem strawiony
Raz upadł przy pługu na łanie,
I zasnął na wieki i nikt mu powieki
Niezamknął; płaczecie mój panie?

O! Powieść nie cała wszak matka została,
A matka biedniejsza na świecie;
Biada jest każdemu człowieku samemu,
Lecz stokroć samotnéj kobiecie.

Więc pismem kazała, ze łzami błagała:
Mój synu! Rzuć świetne marzenie;
Uczcij ma siwiznę, weź ojców puściznę,
A znajdziesz spokojność i mienie.”

Ba! Panie kochany! Groch rzucaj o ściany;
Trza było z rodzinnéj wyjść ziemi,
I rękę przy drodze wyciągnąć niebodze
Gdzieś z dala pomiędzy obcemi.

A dzisiaj ją rano nieżywą zdybano
W swéj lubej zagrodzie przy ścianie;
Z litości w téj chwili jéj my to dzwonili –
Co wam jest, dla Boga! mój panie”?

A młodzian nieznany wzrok toczył zbłąkany
I krzyczał z oschłemi powieki:
„Jam jest ten zabójca i matki i ojca
I szczęścia mojego na wieki.

Roiłem, marzyłem, czcze mary goniłem,
Wiatr rozwiał sny złota przedemną
Dziś zdrowy, zbudzony przychodzę w te strony
Miéj litość, miéj litość nademną.

O! dzisiaj, w tém siele, Ja chleb mój w popiele
Zwalany, łzy memi obmyję,
I jeść go zasiądę, I szemrać niebędę,
Lecz rzeknij: wstań, matka twa żyje!

I upadł na ziemi i łzami krwawemi
Zalał się, w okropnym był stanie,
Dziad oczy skrył w dłonie, A idąc na stronie
Rzekł z cicha: „Nierychło mój panie!”

print